Film „Home Again” hula w polskich kinach już od października, więc ci, którzy mieli go obejrzeć, zapewne już to uczynili. Ale filmów nie ogląda się przecież tylko w kinach.
Znacie reżyserkę Nancy Meyers? Jeśli nie to może przynajmniej słyszeliście o takich filmach jak „To skomplikowane” czy „Holiday” – oba z górnej, romansowo-obyczajowo-komediowej półki. Na tę półkę wspina się właśnie córka Meyers, która po ojcu nosi dodatkowo nazwisko Shyer i idzie jej całkiem nieźle.
Filmy obu pań wyróżnia niebanalna fabuła. Nie opiera się ona na prostym chwycie pod tytułem „pani poznaje pana”, który prowadzi do „och, to na pewno już koniec”, tylko po to, żeby skończyć na „i żyli długo i szczęśliwie” . Mamy tutaj całkiem zmyślny scenariusz, dobrze osadzony w konwencji komedii romantycznej, ale jednocześnie niosący za sobą drobne rozczarowanie.
Fabularne kombinacje czasem wychodzą scenarzystom i reżyserom na dobre, a czasem – jak niestety w tym przypadku – kończą się kompletnie spapranym zakończeniem. Ale od początku.
Główną bohaterkę Alice Kinney poznajemy w dniu jej 40. urodzin, które rozpoczyna od wycia po kryjomu w łazience. I właściwie nikt do końca nie wie, czemu płacze, ale reżyserka chyba próbuje podkreślić w ten sposób jej beznadziejną sytuację.
(Nic to, że biedna Alice właściwie mieszka w domu wielkości Okęcia i chyba ma całkiem sporo pieniędzy, bo jeździ bardzo dobrym volvo i co pięć minut ma nowy pomysł na karierę zawodową).
Bohaterka jest troszkę lekkomyślna, nieco przerysowana i śmiało można napisać, że właśnie znalazła się na życiowym zakręcie. Alice dostała nawet w pakiecie jakąś głębię, historię, która ładnie wplata się w całą fabułę. Stąd film momentami ogląda się naprawdę bardzo przyjemnie.
Reese Witherspoon nie zawodzi, a dodatkowo tym razem dostała całkiem miłe towarzystwo w postaci czterech przystojnych mężczyzn w różnym wieku i o odmiennej aparycji.
Michael Sheen jako były/niebyły mąż bohaterki sprawdził się na ekranie całkiem nieźle, choć nie dostał na to zbyt wiele czasu. Największą szansę dostał młody Pico Alexander, który próbował pokazać, że ma coś więcej do zaoferowania, niż tylko swój wygląd. Jak mu to wyszło? Nie wiem. Skupiłam się na wyglądzie.
(Ciekawostka: Pico ma polskie korzenie i podobno płynnie posługuje się naszym ojczystym językiem, a jego właściwe imię i nazwisko brzmi: Aleksander Łukasz Jogałła).
Mamy jeszcze dwóch kolegów polskiego przystojniaka. Nat Wolff (Teddy) i Jon Rudnitsky (George), którzy do odegrania dostali typowo drugoplanowe role, stanowiąc dobre uzupełnienie dla całej historii. Zarówno jeden, jak i drugi, zaliczają udział w kluczowych dla filmu scenach.
Do całego tego misz-maszu dołącza jeszcze matka naszej zdesperowanej 40-latki, jej dwie córki, przyjaciółki i wątki zawodowe, zarówno czwórki uroczych panów, jak i samej Alice. Mamy trochę cukierkowego seksu i odrobinę życiowych rozterek po to, żeby na końcu właściwie nie wiedzieć, o czym jest ten film i po co było to całe zamieszanie.
Właśnie o ten koniec chodzi. Jest rozczarowujący. Próbowałam zdobyć się na jakieś refleksje i wnioski, ale nie dostałam od filmu nic mądrzejszego. Żadnego morału, przesłania. Ot, dobrze opowiedziana, ciekawa historia. I tyle.
„Home Again” to obraz, który zaliczam do kategorii „do obejrzenia i zapomnienia”. Nie niesie ze sobą żadnego głębszego przesłania, a jest po prostu przyjemną rozrywką. W swojej kategorii całkiem przyzwoitą. Jeśli macie wolne 1,5 godziny w sobotni wieczór, to śmiało możecie się pokusić, żeby spędzić go w towarzystwie Reese i chłopaków.
Ocena: 6/10 (byłoby 5, ale dorzucam jeden punkcik daję za bardzo dobre ujęcia)